Faktem jest, że okolice Gór Izerskich nie były dotknięte działaniami wojennymi ani w czasie pierwszej, ani też drugiej wojny światowej. Bezpośrednie walki toczyły się we Lwówku, duża bitwa była też w Lubaniu, Mirsk pozostał na uboczu. Przez cały koniec wojny Dolny Śląsk był uważany za obszar bezpieczny zarówno przed bombardowaniami, jak też, według zapewnień propagandy, przed Armią Czerwoną. Na większą skalę rozpoczęto ukrywanie cennych zabytków i kosztowności od 1944 roku. Co i gdzie ukrywano – zadrukowano o tym już tysiące stron. Ja skupię się na naszej okolicy. Opowieść zaczyna się latem 1945 roku w Krobicy…
Latem 1945 roku na terenie Dolnego Śląska działały grupy, których zadaniem było zabezpieczenie mienia przed szabrownikami i ustanowienie nowych władz. Różnie się to odbywało, często z problemami. Na tym terenie znajdowała się już Armia Czerwona, a „wyzwoliciele” słynęli z grabieży oraz bezceremonialnego odnoszenia się zarówno do dotychczasowych mieszkańców, jak i sojuszników.
Istnieją przesłanki ku temu, by podejrzewać, iż spowodowali śmiertelny wypadek jednego z polskich oficerów, ppor. Kazimierza Słomińskiego, ponieważ zbyt stanowczo przeciwstawiał się rabunkom.
Późniejszy Zakład Płyt Pilśniowych w Krobicy był odbierany przez grupę pod dowództwem kapitana Edmunda Majewskiego. Grupa ta zjawiła się na tym terenie już w maju 1945 roku i była najprawdopodobniej pierwszą grupą polską (w czerwcu przybyła grupa z komendantem osadnictwa wojskowego, ppor. Janem Domalewskim). Zakład został przeszukany przez żołnierzy, którzy znaleźli na strychu paczki z witrażami w metalowych ramach. Dla żołnierzy były to poniemieckie kolorowe szkiełka i jako takie zniszczyli kilka sztuk zrzucając z okien. Na szczęście zareagował na ten wandalizm kpt. Majewski. Jego wielką zasługą było to, że nie dopuścił do zniszczenia zabytków. Zostały przywiezione do jego willi w Mirsku i złożone na strychu, gdzie przeleżały następne trzydzieści lat.
Nie wiadomo dokładnie na ile spokojnie tam leżały i czy nie były odsprzedawane nieznanym nam teraz osobom. Możliwe, że niektóre zostały sprzedane wcześniej lub wykorzystane w inny sposób, np. wstawione jako oszklenie drzwi (jedne z nich, znajdujące się w willi, miały ponoć bardzo piękny, niespotykany wygląd).
Kapitan Majewski zgromadził także wiele innych zabytków. W latach powojennych reperował lub wręcz tworzył swój budżet wyprzedając zgromadzone mienie. Prawdopodobnie sprzedawał głównie na czarnym rynku, bywał często widziany we Wrocławiu. Niewątpliwie na niwie handlu zabytkami poznał kierownika wrocławskiego salonu przedsiębiorstwa DESA, historyka sztuki, Stanisława Sadowskiego.
Mała dygresja dla czytelników sprzed PRL-u: czym właściwie jest DESA? DESA (skrót od DziEła Sztuki Antyki) było przedsiębiorstwem państwowym powstałym w 1950 roku, które zajmowało się legalnym obrotem przedmiotami zabytkowymi. W chwili obecnej są to dwie firmy (DESA Dzieła Sztuki i Antyki Sp. z o.o. z Krakowa oraz DESA Unicum z Warszawy), powstałe ze „starej” DESY w 1991 roku Praktycznie wtedy był to skup i sprzedaż przedmiotów pozostawionych przez wysiedlonych Niemców, wyszabrowanych, znalezionych lub zwyczajnie zrabowanych. Niewątpliwie przedsiębiorstwo te zajmowało się zaopatrywaniem wysoko postawionych osób w zabytkowe sprzęty lub ozdoby, co skutkowało znajomościami w aparatach władzy.
Relacja przedstawiona „Gazecie Robotniczej” z tych czasów, jest następująca:
Edmund M. był w roku 1945 kapitanem jednostki Wojska Polskiego i otrzymał polecenie zajęcia i zabezpieczenia Mirska i jego okolic. (…) Przypadkowo odnalazł zmagazynowane w budynku nadleśnictwa w Krobicy dzieła sztuki, w tym także 8 witraży. Przedmioty te zgromadził w domu, w którym zamieszkał, chroniąc przed zniszczeniem. (…) W roku 1966 Edmund M. przyjechał do Wrocławia, zaszedł do „Desy” oferując sprzedaż swego zbioru. Sadowski [kierownik wrocławskiego oddziału] i Lewandowski [wcześniejszy kierownik] pojechali do Mirska, obejrzeli przedmioty, ale ich nie kupili. Po kilku miesiącach Edmund M. przywiózł do Wrocławia jeden witraż, przedstawiający Madonnę na szafirowym tle w aureoli złotych gwiazd. Sadowski nabył go za 1800 zł, nie wpisując transakcji do ksiąg. Edmund M. nie wiedział oczywiście, że ma w rękach prawdziwy skarb kultury, pochodzący z okresu średniowiecza. Na początku 1967 roku Sadowski znów przybył do Mirska i oświadczył, że znalazł klienta, księdza z woj. Lubelskiego, który chce zakupić witraże dla swego kościoła. Za 7 wspaniałych dzieł sztuki zapłacił… 15600 zł. Transakcji oczywiście nie dokonał dla „Desy” czy muzeum, lecz dla siebie. Po powrocie do Wrocławia podstawił swego szwagra z Wałbrzycha – Kazimierza Świerka i na jego nazwisko wystawiając dokumenty sprzedał za pośrednictwem „Desy” 3 witraże Muzeum m. Wrocławia za 125 tys. zł. Z rej sumy tylko 10% przypadło „Desie”, zaś 112 tys. powędrowało do kieszeni rzekomego szwagra, a faktycznie Sadowskiego. W czasie rewizji znaleziono u niego w piwnicy jeszcze 3 witraże. Pozostałe 2 znikły. Zostały albo schowane, albo sprzedane.”. Interesujące jest to, że w relacjach z procesu nie ma żadnych wzmianek na temat poszukiwań „zagubionych” witraży. Jak gdyby wymiar sprawiedliwości uznał, że nie jest istotne dochodzenie, gdzie się one znajdują. Interesujące są relacje z zeznań składanych w czasie procesu. Zarówno kpt. Majewski, jak też Stanisław Sadowski oraz Józef Lewandowski mówiąc slangiem, „rżną głupa”. Majewski zeznał, że „(…) Sadowski po kilkukrotnym obejrzeniu witraży uznał je za rzeczy „niechodliwe”, z których zbyciem w „Desie” będzie miał poważne kłopoty. Niemniej 6 witraży za 16 tys. zł kupił od świadka nie załatwiając jednak żadnych formalności związanych z transakcją”. W procesie kpt. Majewski był jedynie świadkiem, nie postawiono jemu żadnych zarzutów. Sam Sadowski, oskarżony o to „iż działając z chęci zysku przekroczył zakres swych uprawnień w ten sposób, że będąc kierownikiem „Desy” nabył za 17 600 zł. Od E.M. 8 witraży z XIV i XVI wieku o wartości ponad 500 tys. zł. Na własny rachunek. (…) Ponadto Sadowski stanął pod zarzutem nielegalnego kupna dwóch pozłacanych naszyjników pochodzących z X wieku i zatrzymanie jednego z nich dla siebie(…)”. Twierdził, że nie zdawał sobie sprawy z tego, z jak cennymi zabytkami ma do czynienia, „w ogóle nie jest znawcą antyków i na tych sprawach zna się bardzo mało”. Jako właściwego rzeczoznawcę określił współoskarżonego, Lewandowskiego, który pracował w przedsiębiorstwie „Desa” kilkanaście lat. Smaczku temu dodaje wiedza, że sam Sadowski ukończył historię sztuki, Lewandowski zaś miał wykształcenie podstawowe… Lewandowskiemu zarzucono „iż jako sprzedawca „Desy” nabył zabytkowy puchar z XVII w. Za 8000 zł i zamiast przekazać go do muzeum jako zabytek, sprzedał prywatnej osobie za 40 tys. zł”. Biegłym z zakresu historii sztuki na procesie był prof. dr M. Haisig. „Stwierdził on, iż z sześciu okazanych mu witraży najstarszy i najcenniejszy jest witraż przedstawiający proroka Ezechiela. Czas jego powstania określił na I połowę XIV w. (…) Witraż przedstawiający scenę betlejemską (…) przypuszczalnie pochodzi z końca XIV stulecia. Okres powstania dwu dalszych witraży można określić na początek XVI w.
Wyroki nie były zbyt wysokie. Skazany został jedynie S. Sadowski na karę 3 lat i 4 miesięcy pozbawienia wolności (umorzono kary dotyczące naszyjników z X wieku i łapówki). Nie wiem, czy którakolwiek z osób zamieszanych w sprawę witraży została ostatecznie ukarana.
Nieco inną relację znam z książki „Tajemnice skarbów” autorstwa Mariana Świeżego. Dość malowniczo i z pewną dozą humoru autor przedstawił sprzedaż witraży. Wizyta S. Sadowskiego mogła tak przebiegać, bowiem kapitan Majewski był dość specyficzną osobą. W wielu punktach występują jednak różnice, m.in.: sprzedaż miała dotyczyć kilkunastu witraży (wobec tego można domniemywać, że w posiadaniu kpt. Majewskiego było ich wiele więcej), doniesienie na milicję złożył sam Majewski wobec braku satysfakcji z zapłaty (relacje prasowe z tego okresu mówią o „nadejściu sygnału”, czyli w domyśle ktoś „uprzejmie doniósł”), autor informuje o miejscu odnalezienia witraży przez kpt. Majewskiego oraz błędnie podaje nazwiska głównych bohaterów zdarzenia (być może celowo, lecz w publikacji nie znalazłem o tym słowa).
Ciekawostką niech będzie jeszcze to, że na informacje o witrażach malborskich znalazłem w niemieckiej książce o witrażach śląskich , na którą trafiłem zwiedzając Muzeum Śląskie w Goerlitz. Niedobory waluty naszych zachodnich sąsiadów nie pozwoliły na nabycie tej pozycji, pamiętam jednakże dwie fotografie witraży wśród zdjęć (natrafiłem w tej publikacji również na ślady naszych mirskich witraży ufundowanych przez ks. J. Neudeckera).